Zapnij pasy, będzie trzęsło

Dwanaście lat minęło może niezupełnie jak jeden dzień, ale, choć od wydania szóstej części słynnych podniebnych potyczek upłynęło faktycznie sporo czasu, Namco nie pozwalało się miłośnikom
"Ace Combat 7: Skies Unknown" - recenzja
Dwanaście lat minęło może niezupełnie jak jeden dzień, ale, choć od wydania szóstej części słynnych podniebnych potyczek upłynęło faktycznie sporo czasu, Namco nie pozwalało się miłośnikom podobnych rozrywek nudzić. Seria "Ace Combat", jeśli dobrze liczę, to już przecież dziesięć gier na duże konsole, a do tego dochodzą jeszcze różnorakie spin-offy na sprzęty mobilne. Ale, tak czy inaczej, ostatnio na PlayStation można było sobie postrzelać rakietami pół dekady temu, a na komputerach i Xboksie jeszcze dawniej. Chciałoby się powiedzieć, że od tamtej pory zmieniło się na rynku gier wszystko prócz "Ace Combat". I nie jest to zarzut. Bynajmniej.



Bo mimo że ta bezczelnie arcade'owa powietrzna strzelanina faktycznie wydaje się kurczowo trzymać założeń, zgodnie z którymi została skrojona w 1995 roku, to jednak formuła ta nadal działa, oczywiście odpowiednio podrasowana. Znaczy – nadal można zbawić świat przy pomocy trzech przycisków na krzyż, ale "Ace Combat 7: Skies Unknown" oferuje znacznie więcej kombinacji pozwalających na ewolucje, dzięki którym zestrzelimy wrogi samolot szybciej lub sami unikniemy zestrzelenia. I tu pojawia się całkiem miła niespodzianka, gdyż gra, choć zdecydowanie przyjazna użytkownikowi, nie prowadzi za rączkę nawet i początkującego pilota, tłumacząc mu jedynie żelazne podstawy. Jak efektowniej kręcić beczki czy nie tracić szybkości przy ostrych zwrotach, musimy nauczyć się sami. Ba, dopiero przy drugiej czy trzeciej misji i gorączkowych unikach przez chmury przed naprowadzanymi rakietami przeciwnika przypomniałem sobie, że mam flary. Z tego też powodu koniecznością jest, co może wydawać się oczywistą oczywistością, chociażby czytanie briefingu; nie ma co iść na żywioł, bo okaże się, że zapomnieliśmy o pociskach powietrze-ziemia, a na rozwalenie czeka potężna baza. Różnorodność misji nie wymaga od nas co prawda jakiegoś wyjątkowo uważnego planowania taktycznego, a najwięcej frajdy sprawiają operacje typowo ofensywne, z kolei irytuje eskortowanie czy podkradanie się cichaczem do wroga.



Brak może jedynie należytych urozmaiceń w trakcie rozgrywki, zadania potrafią być długie i jednorodne, a wymiana ognia nie zawsze jest tak satysfakcjonująca, jak mogłoby się wydawać. Bo gdy podchodzimy do tej samej zabawy z n-tym myśliwcem w ciągu zaledwie kwadransa, "Ace Combat 7: Skies Unknown" potrafi znużyć. Wyważenie kolejnych misji bywa problematyczne, lecz sama przyjemność z latania jest na tyle ogromna, że powyższe zarzuty można na dobrą sprawę zbyć machnięciem ręki. Szczególnie że oprawa graficzna i dbałość o detale jest fantastyczna, samo obserwowanie zjawisk pogodowych czy osadzanie się wilgoci na szybie kokpitu to niby małe rzeczy, a cieszą. Tradycyjnie mam pewne zastrzeżenia do (nie)dbałości wykonania tego, co na lądzie, ale i tam można trafić na fajowe sztuczki, jak chociażby uginające się pod przelatującym nisko samolotem drzewa. Oczywiście – mowa o trybie kampanii – z każdym ukończonym rozdziałem odblokowujemy dostęp do nowego sprzętu i zabawek, które pozwalają jeszcze efektywniej siać zniszczenie. Drzewko, które stopniowo odkrywamy, nie jest przesadnie skomplikowane ani też zróżnicowane, szczególnie zawodzi brak atrakcyjnego trybu personalizacji maszyn, którymi śmigamy, ale i tak przecież (chyba) nikt nie gra z perspektywy trzecioosobowej.



O ciągnącym się od tylu już lat konflikcie w wyimaginowanym świecie "Ace Combat" można by napisać całkiem treściwe opracowanie naukowe, bo pomiędzy misjami, jak już mówiłem, polegającymi przeważnie na spektakularnym wysadzeniu czegoś w diabły, zasypywani jesteśmy tonami zupełnie zbędnych informacji o ruchach wojsk i politycznych przepychankach. Zupełnie jakbyśmy dalej siedzieli na twardych szkolnych ławach i słuchali nauczyciela od historii i przysposobienia obronnego zarazem. Trochę się wyzłośliwiam, ale rzadko kiedy jestem tak znużony, zdawałoby się, niekończącą się paplaniną – przepraszam, fabułą – że pomijam ją przy pomocy magicznego przycisku, przechodząc od razu do listy rzeczy, które mam rozwalić. Niby z globalnym konfliktem mieszają się ludzkie dramaty (łącznie z niewesołym losem naszego bohatera trafiającego do kompanii karnej), lecz najlepiej usiąść wygodnie i po prostu cieszyć się lotem.
1 10
Moja ocena:
7
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones